Saida to jedno z najładniejszych miast w Libanie. Uliczki starego miasta tworzą labirynt, w którym z przyjemnością człowiek się gubi. Całe miasto jest świeżo odnowione, domy są pokryte żółtawą glinką, kamienie są wyczyszczone a na ulicach nie walają się śmieci. Nie sprzedają tu też shitów- większość to małe sklepiki spożywcze, kawiarnie, piekarnie i zakłady stolarskie. W pierwszym momencie człowiek myśli, że trafił do tutejszej Kalwarii Zebrzydowskiej. Bardzo miła odmiana po brudnym Tripoli czy europejskim Bejrucie. Mieszkamy w centrum starego miasta w hotelu Katja, w którym kiedyś była szkoła chrześcijańska. Noc kosztuje ok. 17 USD a Katja, która się nim opiekuje w imieniu kościoła to najmilsza osoba jaką tu spotkaliśmy. Do późnego wieczora opowiadała nam o wojnach, o zwyczajach muzułmańskich (Katja jest chrześcijanką) i zdradzała nam tajniki kuchni libańskiej. Ponieważ zachwycaliśmy się tutejszym jedzeniem i po zdradzeniu faktu, że Humus, falafle czy fatousch zdecydowały o wyborze miejsca wakacji zostaliśmy zaproszeni na śniadanie. Pierwszy raz jedliśmy pastę z fasoli z kolendrą coś podobnego do humusu, ale smak był całkowicie nowy i zaskakujący(tutaj Sumska ma zupełnie odmienne zdanie- wiadomo) W Saidzie zwiedziliśmy też kolejna fabrykę mydła- bardzo elegancka, na styl francuski, z filmikiem jak to się to mydło robi- bardzo nam się podobało. Jak w każdym mieście tak też i w Saidzie są ruiny- zamek na wodzie. Wystarczy oglądnąć z daleka- nawet ładne.
Z Saidą też niestety będziemy kojarzyć klątwę Habibi, jak poetycko nazwał to Fuja. Ofiarą tej makabrycznej w upale przypadłości padłam w całej rozciągłości ciała. Jednak po zakupie odpowiednich leków i jednym dniu rekonwalescencji w hotelowym pokoju doszłam do siebie. Winą za mój stan obarczam jagnięcinę, którą nieopatrznie zjadłam namówiona przez kulinarnych wyjadaczy (sprostowanie od Kota: jedliśmy wszyscy to samo więc raczej dolegliwość ta była spowodowana pomieszaniem rumu z winem i przegryzieniem tego słodyczami i owocami). Niezapomnianym wspomnieniem będzie dla mnie mina przerażonych Francuzów, którzy zobaczyli Sumską leżącą na podłodze dziedzińca hotelu, sapiącą jak pies i z błędnym wzrokiem, kiedy czekaliśmy aż ktoś przyjdzie i wynajmie nam pokój). Tak, wtedy myślałam, że umrę, ale Tatuś już jest ok.;-)
W drugim dniu pobytu w Saidzie wybraliśmy się na plaże o wdzięcznej nazwie Havana. W Libanie generalnie plaże są płatne, ale tym razem opłata wynosiła po 10 dolarów, więc byliśmy bardzo, bardzo niepocieszeni, postanowiliśmy jednak zainwestować w opaleniznę ala słoneczny patrol. Plus, że plaża była czysta, był też basen, toalety itd., więc nie ma się do czego przyczepić. Także parasole i leżaki są w cenie- jak macie na zbyciu 10 dolców i chcecie się poopalać, to Havana jest ok, zwłaszcza, że Libańczycy zapewniają też program artystyczny. Gdy tylko z głośników leci „coś co wszyscy znają”, cały basen zaczyna klaskać a bardziej skoczni faceci łapią się za ręce i tańczą tutejsze oberki, co raz podrzucając do góry małe dzieci.