Slowem wstepu dolecielismy bezpiecznie na miejsce, co nie oznacza, ze bez problemow. Zaczelo się juz w Krakowie na lotnisku – nasz lot do Warszawy byl opozniony niewiele bo o 45 minut, ale akurat tyle czasu mielismy na przesiadke do Bejrutu. W warszawie szybki bieg przez lotnisko, morderczy wzrok pasazerow, ze musieli na nas czekac przez co wylecielismy o godzine po czasie. Pilot co chiwle przepraszal za opoznienie, które jest spowodowane oczekiwaniem na 3 pasazerow, co nie poprawialo naszej sytuacji. Ale dzieki temu poczulismy smak przygody i uwierzylismy, ze nasza podroz wlasnie sie zaczela.
Przed wyjazdem nie załatwialiśmy wizy w ambasadzie. Okazało się, że dobrze na tym wyszliśmy. W ambasadzie za wizę chcieli nas skasować 30 USD tu na lotnisku dostaliśmy ją za darmo. Miłe zaskoczenie na początek naszej podróży.
Do hostelu dotarlismy o 5 nad ranem szybko uczilismy nasz przyjazd banieczka rumu Morgan spice i lulu. Obudzilo nas starszne trabienie i ruch uliczny, to Bejrut obudzil się do zycia i kazal nam wyjsc na ulice. Nie opieralismy sie.
Bejrut jest bardzo specyficznym miejscem, totalny mix ludzi, ekskluzywnych mieszkan, ktore sasiaduja z ostrzelanymi ruinami. Ale jakims cudem to wszystko do siebie pasuje, nie razi w oczy. Jutro nam dostarcza samochod i zamierzamy wyruszyc na południe, wlasnie dogadujemy najlepsze miejsca z barmanka nad szklanka araku. Zalujcie, ze nie ma was tu z nami :)
Kot
P.S podróż tym razem odbywamy we trójke- jest z nami sumska!
Dzień 2 Bejrut: znowu obudziło nas trąbienie, tym razem była to ciężarówka, mieliśmy wrażenie, ze chce wjechać nam do pokoju, ale ona tylko wyprzedzała i dawała głośno o tym znać całej ulicy. Skoro już nie było mowy o spaniu wyruszyliśmy na poszukiwanie śniadania. Ulice obok znaleźliśmy piekarnie, gdzie byli miejscowi wiec postanowiliśmy spróbować. Oczywiście po angielsku nikt nie mówi, więc oni po arabsku my po angielsku i składamy zamówienie. W końcu wybraliśmy sobie po nazwie to co nam się podobało Kafta i Labneh i czekamy. Minęło 5 minut i nic, pani do nas cały czas podchodziła i pyta talaata kafta, talaata labneh. Więc my mówimy, że nie, że wahid z każdego. Po 15 minutach zrezygnowana pobiegła do sąsiedniego sklepu gdzie ktoś mówił po angielsku i dopiero wtedy mogliśmy nacieszyć się naszym wymęczonym posiłkiem. Na szczęście warto było czekać.