W Hanoi wyladowalismy skoro swit. Mimo wczesnej pory po otwarciu drzwi uderzyla nas fala goraca. Tego chyba zadne z nas sie nie spodziewalo. Poczulismy sie jak w parnym oldskoolowym sklepie zoologicznym i tak juz ma zostac caly czas. Po odebraniu bagazy szybko zostalismy zaatakowani przez taksowkowa mafie. Jedna czesc ciagnie nas do prywatnych samochodow, policja nawraca nas do korporacji. Tyle, ze korporacja nie oznacza, ze kierowca nie bedzie kombinowal. Mimo ustalonej z gory ceny, szybko zorientowalismy sie, ze sprytny wietnamczyk chce nas zrobic w bambuko. Najpierw wywiozl nas do innego hotelu niz mu wskazywalismy. Nie zgodzilismy sie, mimo zapewnien, ze to "weri klos, weri klos". We wskazane miejsce jechalismy kolejne 10-15 minut wiec weri klos nie bylo. Do tego doszla nagle dodatkowa oplata (ponoc za bramki na autostradzie), ale uparlismy sie, ze nie pojdziemy na to. Moglismy sie pienic, ale nie bylo w poblizu nikogo, kto moglby pomoc, poza tym tu nie ma co sie otwarcie klocic, wiec zdecydowalismy sie wziac go na "tradycyjna polska cierpliwosc":), rozlozylismy sie wygodnie na fotelach i zasugerowalismy, ze bedziemy spac w jego bryce. Po kilku minutach wymiekl i zaplacilismy ustalona cene. Wszystko oczywiscie odbylo sie z usmiechem na twarzy- to taka tradycyjna wietnamska gra towarzyska, ktorej znajomosc bardzo tu sie przydaje.
Po przygodzie z taksowkarzem szybko znalezlismy hotel na Old Square za 10 dolarow (2os) z klimatyzacja i jaszczurkami gratis :) Szybki prysznic po 2 dniach na lotniskach i ruszylismy z przewodnikiem National Geographic w rece zwedzac Hanoi. Ju po chwili okazalo sie zeprzewodnik jest do d... bo wszystkie must see wedlug niego nie byly tego warte. Pochodzilismy wiec uliczkami starego miasta wsrod zapachu spalin, suszonych ryb i starego miesa, starajac sie uniknac wszystkosprzedajacych wietnamczykow. Trzeba stanowczo i grzecznie mowic nie dziekuje bo inaczej mozna spedzic w jednym sklepiku ladnych pare godzin ogladajac wszystko po kolei:)
Trzeba sie tez od nowa nauczyc przechodzenia przez ulice poniewaz tu nie obowiazuja zadne zasady ruchu drogowego a ilosc skuterow jest przerazajaca, wszyscy trabia, wpychaja sie, jezdza po 4 osoby na jednym skuterku,przewoza towary wieksze 3 razy niz skuter, klatki pelne swin i kur, ale wypadku nie widzlismy zadnego czyli chaos funkcjonuje lepiej niz nasze przepisy drogowe.
A wiec instrukcja przechodzenia przez ulice: trzeba zejsc z chodnika prosto w ruch uliczny (tu zawsze jest ruch wiec nie ma co czekac na pusciutka droge) Pewnym siebie krokiem trzeba isc pomiedzy skuterami, nie zmieniac tempa bo to moze zdezorientowac kierowcow i moga nas potracic. NIe trzeba sie bac, ze cos sie stanie, jesli sie idzie stalym tempem oni sobie wylicza odleglosc i nas omina. :)
Po popoludniowej drzemce obudzilem sie (ja-glowa) jak pijany - nie umialem zapiac butow, ocieralem sie o sciany. Moze to malaria a moze inne tropikalne chorobsko...teraz juz wiem, ze to moja tropikalna hipochondria:) W planach spotkanie z Agnieszka, ktora mieszka w Hanoi i uczy tu jogi. W Tamarind Cafe (80 Ma May) dostajemy ozezwiajace miksy (m.in. arbuz zmiksowany z mieta) - pychota. Wraz z Agnieszka na stol przychodza sajgonki, falafle, nalesniki z avocado- znow palce lizac! Po obiadku przenosimy sie na "plastikowe krzeselka"- miejsce slynace z najtanszego w Hanoi piwa (3000dongow czyli jakies 40gr za szklaneczke:). "Krzeselka", bo siedzi sie na czyms na czym u nas siedzialyby male dzieci, ustawione sa na rogach dosc ruchliwego skrzyzowania a niektore tez na samym skrzyzowaniu. Na poczatku lapiemy sie na odruchowym chowaniu nog, na dzwiek przejezdzajacego skutera, do tego dochodza naganiacze (maja owoce, gumy do zucia, przewodniki, suszone ryby, ktore szybko przyrzadzaja na minigrilach), ale jak juz uzbroilismy sie w asertywnosc miesce staje sie bardzo przyjemne a cena piwa zmusza do siedzenia az do zamkniecia baru...