Do Phnom Penh docieramy juz po ciemku. Busik doslownie wjezdza do hotelu, az pod sama recepcje:). Pomimo starej spiewki, ze do rzeki jest "weri klos"ladujemy sie w tuk tuka i dojezdzamy blizej miejsc, gdzie jutro mamy zaczac zwiedzanie miasta. Po dlugich zmaganiach znajdujemy klimatyczne lokum w samym centrum. Normalny pokoj z wentylatorem i lazienka...tyle, ze lazienka jest na balkonie:)
Dzis pozegnanie z Benjaminem i z Maud, ktorzy koncza juz swoja podroz i wracaja do Francji. I standdardzik znow - pyszne zarcie, dobre i tanie drinki... a wnet Kot sie odzywa : "brzuch mnie boli"...zbladla bidulka ale twardo siedzi. Po chwili steka: "slabo mi, nic nie widze"...lot koszacy do WC, gdzie prawie sila wypychamy czekajacego w kolejce pana...chwile strachu a po minucie powrot do zywych i jakby nigdy nic Kot wraca do zywych. Straty stosunkowo niewielkie- warga lekko rozcieta, bo Glowa slabeusz i nie utrzyml mdlejacej. Moze to efekt uboczny leku na malarie (rzucilismy moneta i jednak sie zabezpieczamy:) a moze po prostu Kot jest w ciazy i nie powinna pic Chilli Margarity (pozdrwiam Panstwa Kot:)
Kambodza jest zdecydowanie bardziej przestronna niz Wietnam. Domy nie sa tak ciasno poukladane a na ulicach nie ma az takich tlumow. Na pewno nie ma tez tylu skuterow...Zaczynamy standardowo od sniadanka na miescie. Tu pierwsze zaskoczenie. Kambodza miala byc biedniejsza, tansza a tu nie dosc, ze wszystko jest drozsze, to na kazdym kroku czai sie naciagacz, ktory oczekuje mucho dinero czy tam dolaro. Kierowcy tuk tukow ze 100metrow krzycza "tuk tuk sir", "tuk tuk madame"" i kazdemu z osobna trzeba powiedziec "no thanks", bo sie nie odczepi. Matki plaskaczem w leb daja nagim dzieciom rozkaz udania sie do turystow i wyciagniecia jakiejs dodatkowej kaski...no niefajnie...
Zwiedzanie zaczynamy od muzeum narodowego-tu tez wstep 3 razy drozszy niz w Wietnamie a do tego calkowity zakaz fotografowania, wiec mamy tylko kilka zdjec z przyczajki:) Bylo to najladniejsze muzeum w jakim w zyciu bylismy a w srodku sztuka Khmerow od VIw (dlugo by pisac:). Phnom Penh slynie tez z targow, na ktorych mozna kupic wszystko od zdechlej osmiornicy, przez caly mozliwy kicz swiata az po kradzione ze swiatyn antyki- czyli kazdy znajdzie cos dla siebie. Odwiedzamy 3 takie targowiska, bo wszedzie szukamy robakow do jedzenia, o ktorych tyle sie nagadalismy przed wyjazdem. Nie znajdujemy nawet pol larwy bambusowej. Dopiero Russian Market okazal sie tym czego szukalismy, ale dotarlismy tam dosc pozno i po chwili zaczeli zamykac. Czlapiemy wiec do srebrnej pagody, ktora znajdowala sie na terenie palacu krolewskiego. Glowa zaczyna marudzic, ze nie jest stworzony do zwiedzania takich zabytkow. Moze mial troche racji, bo budynki mozna bylo ogladac glownie z zewnatrz a Srebrna Pagoda, ktorej podloga miala byc ulozona z 5000, jednokilogramowych srebrnych kafli, byla dosc rozczarowujaca, bo z uwagi na duza liczbe turystow przykryli wszystko badziewnymi wykladzinami. Przepychem (setki zlotych i srebrnych posazkow Buddy) skojarzyla sie nam raczej z Czestochowa niz z buddyjska swiatynia.
Zeby poprawic sobie humory poszlismy na kolacje. Tyle, ze kuchnia Khmerow, choc dobra, jest bardzo slodka (dostalem slodki prazony ryz z miesem...to tak jakby miksowac Liona z mielonym-Glowa:). Przywyklismy juz do Wietnamskich specjalow i zapowiada sie, ze bedziemy kazde zarcie porownywac do spring rollsow w Hoi An.
Powrot na miasto, na maly spacer przed snem. Dziwne jest to, ze w kraju, w ktorym wg naszych przedwyjazdowych informacji narkotyki sa bardziej tepione niz w polsce, co krok ktos proponuje nam trawe. Nie skorzystalismy, ale za namowa znajomych udalismy sie na happy pizze, czyli tutejszy specjal z jakimis ichniejszymi legalnymi ziolami...ale o tym wiecej w nastepnym rozdziale, bo z happy ingredients bedziemy mieli jeszcze do czynienia (czytaj: smierc na plazy:)